Moje cztery ściany są niemymi świadkami wszystkich bitew, które rozgrywają się we mnie.
Walki trwają od rana do późnej nocy. Gdy w końcu zmęczona zapadnę w sen, często wyrywają mnie z ramion Morfeusza jęki rannych i wybuchy myśli – a te są bronią niezawodną. Wpadają znienacka i sieją spustoszenie. Choć ostre i celne słowa wbijają się też głęboko zostawiając rany gojące się latami.
Walczą we mnie mama i matka, córka i córeczka, dziewczynka i kobieta, żona i partnerka, rozsądek i ryzyko, miłość i smutek, gniew i bezradność, wstyd i odwaga, nadzieja i rozpacz, czucie i wiara ze szkiełkiem i okiem.
I choć w mojej twierdzy chowam się przed niepokojem, to coraz mniej w niej miejsca dla mnie, a mury są już mocno naruszone. Po każdej walce misternie je odbudowuję, ale tak często ulegały destrukcji, że ich konstrukcja jest bardzo krucha. Nie wiem, ile jeszcze wytrwają. Może przyjść moment, w którym runą z wielkim hukiem i pozostanie po nich kupa kamieni i dym. A nie wiem, czy na zgliszczach można coś odbudować i może po prostu nie będzie takiej potrzeby.
Bo może trzeba zejść ze sceny.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.