Więzienie czy twierdza?
Gdyby moje ciało potrafiło mówić, krzyczałoby głośno.
Krzyczałoby, że nie chce być dręczone.
Że nie chce być zaniedbywane.
Że nie chce być samotne.
Że nie chce być prześladowane.
I miałoby rację.
Nie dbam o nie, bo go nie lubię.
Nie lubię go, bo jest go za dużo.
Jest go za dużo, bo o nie nie dbam.
Koło się zamyka, a ja patrzę z zamkniętymi oczami, by nie widzieć.
Moje ciało jest moim więzieniem. Zamykam w nim wszystkie historie swojego życia. Jego ściany są pokryte warstwami tajemnic, pomalowane kolorami emocji i pełne zadrapań.
To ciało zastygło niczym w betonowym gorsecie. Wszystko w nim jest pospinane tak mocno, że ciężko cokolwiek poluzować. W warstwach skóry uwięzione kilogramy wstydu, bezsilności, wyrzutów sumienia, niepewności i lęku. A na samym dnie, tam, gdzie najciemniej, czai się smutek.
Z każdym dniem to ciało staje się coraz cięższe, bo zamiast zdejmować bagaż, ciągle dokładam nowy. Dźwigam pakunki, pakuneczki, nie zawsze swoje, a jednak przywiązane do mnie tak mocno, jakby były częścią mnie od zawsze. Czuję, jak mnie przygniatają, ale nie potrafię ich zostawić. Może nawet nie chcę.
Bo może to nie jest więzienie, a moja twierdza?
A co by było, gdybym zaczęła zdejmować te warstwy? Jedna po drugiej. Może na dnie, tam, gdzie od dawna nie zaglądałam, ukryły się radość, wdzięczność i miłość? Może wtedy w końcu zobaczyłabym swoje ciało inaczej. Może wtedy… polubiłabym je naprawdę?