Uśmiech
Zaszyłam sobie uśmiech na twarzy. Tak dawno, że nie pamiętam, kiedy zdecydowałam się na ten krok. Chyba jak byłam małym dzieckiem, a cel był jasny – sprawiać radość innym. Taka grzeczna, uśmiechnięta dziewczynka, która nie generuje żadnych problemów wychowawczych. I tak mi zostało.
Zastosowałam najprostszy ze ściegów, bowiem nie miałam zbyt wielkiej umiejętności w posługiwaniu się igłą i nitką. Wyszło całkiem zgrabnie i tak od wielu, wielu lat chodzę po świecie i uśmiecham się. No i pięknie!
Tylko są momenty, gdy nie ma przestrzeni na radość. Z wielkim trudem wtedy próbuję opuścić kąciki ust, by dać wyraz smutkowi, który otacza mnie swoimi ramionami i tuli do snu, co wieczór. Lubię go chyba, bo uświadamia mi, że są we mnie wszystkie emocje i mam możliwość ich wyrażania. Choć moje krawieckie dzieło sztuki na twarzy jest przeszkodą do swobodnego ich okazywania. Ale nitki, ze względu na swój wiek, pękają jedna po drugiej.
Już twarz tak nie boli od napinania mięśni. Już coraz mniej muszę. Już coraz więcej mogę.