Szwy
Wszystko mnie uwiera.
Rozrastam się w każdą ze stron. Z każdym kolejnym gramem tłuszczu czuję jakbym pękała w szwach. Coś trzeszczy, ciało się napina. Miejsca już nie ma, a tu kolejny gram, dekagram, kilogram.
Szwy mam chyba mocne, bo od lat trzymają moje ponaciągane ciało. Są wynikiem wielu skaleczeń, bolesnych doświadczeń, nieporozumień, niedomówień, braku odwagi, oczekiwań, zadrapań, wstydu, strachu i lęku.
Przeczytałam ostatnio, że grzeczne dziewczynki żyją w klatkach. Moją klatką jest moje ciało. Szwy utwardziłam tak, że są niczym pręty budujące tę klatkę. Nawsadzałam tam wszelkie uprzedzenia, nie moje pragnienia, brak kontroli. I tak siedzę w niej zamknięta, a im bardziej się rozrastam, tym bardziej usztywnione szwy uwierają i wbijają się we mnie.
I w sumie nie wiem, czy to co gromadzę, to emocje innych, czy może dodatkowa osłona przed tym, co może mnie zranić.
Źle mi z tym. Źle mi, że nie umiem zaakceptować. Siebie. Gdy w dzieciństwie byłam grubą dziewczynką, to płakałam. Gdy byłam grubą nastolatką, to wstydziłam się i robiłam zbyt wiele, by zasłużyć na akceptację innych. Gdy jestem grubą kobietą to czytam i słucham. Że wystarczy chcieć. Że trzeba zacząć i powoli małymi kroczkami iść. Że trzeba siebie zaakceptować. Pokochać.
No to wiem, że chcę.
I tak ruszam od wielu lat.
I staję.
Bo nie umiem wyjść z tej klatki. I może jak szwy popękają i rozpadnę się, to ruszę naprawdę.