Sześć godzin. Część IV i ostatnia.
Pozostała mi jeszcze godzina. Myśli coraz szybciej krążyły wokół mnie, a wiedziałam, że czasu mam coraz mniej. Ale w sumie co miało się wydarzyć za chwilę, bo ten upływający czas brzmi niemal dramatycznie. No po prostu skończy się wtedy moje sam na sam ze sobą i klawiaturą, kominkiem i ciepłą herbatą. I choć wszystkie te elementy zostaną, to już nie będzie ta sama jakość.
Szybko zamieniłam herbatę na kubek kawy, który tym razem nie poparzył mi ust, bo przezornie dolałam mleka. Kawa jest częścią mojego życia, i choć zdecydowanie nie powinnam jej pić, to nie umiem sobie odmówić filiżanki lub kubka co dnia. Właściwie to nie jest to nigdy jeden kubek, ale czyż ma to w sumie znaczenie? W piciu kawy najważniejsza jest dla mnie druga osoba. W towarzystwie zawsze smakuje lepiej. Może dzięki tej energii, która przepływa jak prąd morski pomiędzy interlokutorami /ależ mądre słowo zastosowałam/, kawa nabiera odpowiedniego smaku. Choć nie ukrywam, że jest jeden moment, gdy smakuje równie dobrze. W przepiękne poranki, gdy przed naszymi oczami rysują się obrazy, których nikt nie jest w stanie odwzorować – zamglone szczyty gór, przebłyski słońca zza chmur, migoczące fale na morzu – w zależności gdzie nas życie rzuci, tam możemy się delektować kawą o poranku.
Zadzwonił dzwonek. I tak jak kawa się skończyła, tak skończył mi się czas.