Świątecznie, czyli jak?
Wszystko poszło nie tak.
Choinka znów była sztuczna i nie mogliśmy jej zlokalizować. Nie wiem jak to się dzieje, że przedmioty zmieniają swoje miejsca (według zdania mojego szanownego małżonka). Zawsze wyobrażam sobie, że chcą nam zrobić na złość i posłuchać jak idiotycznie przerzucamy się oskarżeniami, kto i gdzie coś schował lub przełożył. Muszą mieć niezły ubaw.
O dziwo, bez problemu odnaleźliśmy światełka i co ciekawe, to były te działające. W zeszłe święta małżowinka przywiozła pudło i z wielką satysfakcją zabrała się do montażu i jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że …nie świecą! Pudełeczka, które jak zakładam posiadają czarodziejskie moce, pozamieniały lampki (to znów wersja szanownego …:)).
Choinka została ubrana i dumnie czekała na prezenty, które miał przynieść Aniołek. Szlak niestety trafił wieloletnią wiarę mojej młodszej córki w skrzydlatego posłańca z prezentami, bowiem dedukowała, dedukowała i wymyśliła, że coś nie gra w tym, że zawsze musi się opiekować młodszym kuzynem dokładnie wtedy, gdy Aniołek niby pojawia się w domu i składa te stosy prezentów pod choinką. Cóż było robić, musiałam przyznać się, iż samodzielnie dokonuję zakupów, co spowodowało, iż latorośl wystosowała listę pragnień do mnie, podając linki, gdzie najszybciej zakupię wymarzone rzeczy :).
W wigilijny poranek nie zapukał do naszych drzwi żaden mężczyzna, co ma, według wierzeń, przynosić szczęście domowi. Ale też, na szczęście, nie zawitała w nasze progi kobieta!
Nie kupiliśmy chałki, bowiem zabrakło jej już z samego rana, kiedy to jeszcze moja druga połówka smacznie chrapała w ciepłej pościeli, zaś ja pomykałam w kuchni, nie myśląc o piekarniczych zakupach. No cóż, święta bez chałki? Damy radę! Gorzej, gdybym nie miała uszek do barszczu! Lub butelki wina – pomyślałam w skrytości ducha :).
Pogodziłam się już kilka lat temu z faktem, iż uszka zamawiamy. Zawsze robiliśmy je z tatą, ale jakoś tak jego choroba nie pozwala na realizację ambitnego planu domowych wyrobów.
Sztuczna choinka, kupne uszka, brak chałki i dobrej wróżby na kolejny rok (a było poprosić sąsiada, by zapukał do drzwi! :)), kilka wymian niezbyt delikatnych zdań z małżonkiem i wydawałoby się, że świąteczny nastrój szlak trafił.
A jednak, gdy zobaczyłam bliskich memu sercu razem, przy sztucznej choince, poczułam zapach tej prawdziwej i moje serce zatańczyło z radości. Otulona chwilą bliskości czułam, iż dla niej warto zjeść nawet suchy chleb, byleby z tymi, których kochamy. I w sumie nieważne, że potem był Armagedon…