Stand by
Dzień, w którym myślałam, iż jest najgorszym w moim życiu, dawno już za mną. Jak się okazało był to pierwszy z wielu kolejnych, podczas których było tylko gorzej.
Pierwszy raz podobno jest najtrudniejszy. Ale dziś wiem, że był najłatwiejszy.
Pewnego dnia w moim domu zgasło światło. Jak w filmie grozy, takim co prawda klasy B, powoli nadchodziła ciemność, by ogarnąć 14 m2 pokoju mojej córki. Z dnia na dzień gasła i ona.
Dziewczynka, która perlistym śmiechem kolorowała nasz świat, zostawiła sobie tylko tubkę z czarną farbą. I tak mijał dzień za dniem. W niepokoju, smutku, zaprzeczeniu. Czasem żyłyśmy w milczeniu, a czasem w krzyku. Słów było dużo. Oceniających, raniących, nieprzemyślanych, kłujących.
Właściwie o depresji wiedziałam tyle, ile kiedyś przeczytałam. Teraz wiem o niej dużo, bo doświadczania na żywej tkance, było szybkim kursem doskonalącym. Ale tak naprawdę ciągle niewiele wiem.
Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałam, że nie chce żyć. Z niedowierzaniem, z myślą, że się przesłyszałam, spojrzałam na moje dziecko i poczułam jak coś miażdży mi serce. Pytania, które zaatakowały mnie z każdej strony nie pozwalały na oddychanie, cisnęły się do gardła, ale żadne nie zostało wyartykułowane. Utknęły odbierając oddech. Ale jedno wbiło się głęboko, czy to moja wina? I choć dziś wiem, że nie o winę tu chodzi, to jednak nie daje mi ono spokojnie spać.
Rozumem ogarnęłam już wiele. Ale serce nie dogaduje się z nim. Emocje zaciskają coraz mocniej pancerz smutku na ciele. I tak mija dzień za dniem. Nie umiem ich już policzyć. Czasem zaświeci słońce. I wtedy jest cieplej. I tak dobrze. Ale wtedy jestem w ciągłym „stand by”.
Ale gdy ona nie chce żyć, umieram ja.