Rollercoaster
No i cóż napisać, kiedy myśli gonią po głowie z prędkością światła, zderzając się ze sobą, plącząc i wirując, jakby urządziły sobie całodobowy maraton. Trudno wtedy poskładać je w słowa, a te – w zdania. A jeszcze trudniej – w sens.
To moje wewnętrzne niepoukładanie, ten chaos (czasem także całkiem zewnętrzny) na pewno nie sprzyja stabilizacji życia. Zazdroszczę niekiedy tym, którzy mają wszystko równo pod linijkę: praca, dom, pies, weekendowy relaks, drzewko w doniczce, co nie usycha.
Fajnie byłoby napisać na kolejne urodziny, że moje życie to pasmo sukcesów, że szczęście wylewa się ze mnie jak ze źródła, że miłość moich najbliższych otula mnie bezpiecznym kokonem, a ja spokojnie wspinam się po drabinie społecznego statusu, krok po kroku – od sukcesu do sukcesu. Ale nie. Nie tym razem. I chyba nie ten adres.
Rzeczywistość? Bywa różna. Kolorowa, głośna, radosna – ale nigdy landrynkowa. I to akurat mnie cieszy, bo jak wiadomo: zbyt dużo cukru szkodzi. Życie częstowało mnie dramatami, histeriami, momentami paniki i smutkiem, który czasem oplatał serce jak macki ośmiornicy. Ale jedno muszę przyznać – nigdy się nie nudziłam.
I tak od lat, każdy dzień przynosi emocje – czasem jak z telenoweli, innym razem jak z thrillera psychologicznego. Gdybym miała porównać swoje życie do czegoś, byłby to rollercoaster – ale taki amerykański, z potężnymi wzlotami i zawrotnymi spadkami, gdzie krzyczysz ze śmiechu tylko po to, by za chwilę zamilknąć z przerażenia.
Zastanawiam się czasem: czy w ogóle umiałabym żyć w harmonii? W stabilizacji? W błogim spokoju, gdzie oddychasz równo, czerpiesz siłę z natury, medytujesz i nie sprawdzasz co 3 minuty, czy przypadkiem nie zapomniałaś o jakimś końcu świata?
No cóż. Mam wrażenie, że przy urodzeniu ktoś zaszczepił mi chaos, a emocje ustawiły się w kolejce, by zamieszkać w moim sercu. Już to widzę: złość przepycha się, tratując miłość, żeby zająć najlepsze miejsce, a strach podkłada nogę smutkowi, żeby być pierwszy do startu. Harmonia nie jest mi zapisana w genach.
Części mojego życia towarzyszy rozczarowanie. Czasem kimś, a czasem czymś. Z tego rozczarowania rodzi się smutek. I tak trwam w tym stanie zawieszenia, aż do chwili, kiedy ktoś – niepozornie, bez wielkich słów – poda mi rękę i pomoże dostrzec jaśniejsze kolory.
I właśnie dlatego moje życie to przede wszystkim ludzie. Relacje. Bliskość. Czuła obecność.
To ci, którzy są uważni, kiedy ja się gubię. Którzy podnoszą mnie z upadków – nie zawsze słowem, czasem tylko spojrzeniem, gestem, obecnością. To ci, którzy słuchają, nie przerywając. Którzy kochają nie za coś – tylko mimo wszystko. To oni dają mi siłę, gdy sama jej w sobie nie znajduję.
I już od lat, w ten urodzinowy czas, czuję ogromną wdzięczność. Za każdą dłoń, która mnie trzymała. Za każde słowo, które mnie leczyło. Za każdy uśmiech, który wyciągał z mroku. Za obecność – nawet cichą, nawet z oddali.
Nie wiem, co przyniosą kolejne lata. Ale wiem jedno – jeśli będą w nich ludzie, którzy widzą mnie naprawdę, to nawet ten mój chaotyczny rollercoaster znajdzie swoją trasę. I może – tylko może – z tej całej emocjonalnej burzy da się kiedyś ulepić coś na kształt harmonii.
Albo chociaż… czułego hałasu.