Poczekalnia 2.0
Znów czekam. Jestem w stanie gotowości. W trybie czuwania. Nie lubię tej poczekalni, ale nie mam wyjścia. Wszystkie drogi prowadza do Rzymu, a moja do tego szarego miejsca w głowie, gdzie przykucam gotowa do działania. Ciało jest całe wyspinane myślami o tym, co może nadejść.
Nie czekam na koniec świata, na czterech jeźdźców Apokalipsy czy Armagedon, choć przyznaję, że w towarzystwie Bruce Willisa, byłby on zdecydowanie przyjemniejszy .
Czekam i wsłuchuję się w dźwięk dzwonka telefonu niosącego, mniej lub bardziej spektakalurne, wydarzenia w domu rodziców, w tym nowatorskie pomysły Taty stanowiące zagrożenie życia dla niego i Mamy. Czekam też na jego zapomnienie, oddalenie, odchodzenie. Czekam, co tym razem z niekończącej się listy chorób Mamy ją zaatakuje. Obserwuję każde skrzywienie jej ust, wsłuchuję się w nią, by działać, gdyby ponownie uderzył w nią udar. Ten, który przyszedł, był litościwy, ale czy kolejny będzie równie miłosierny?
Czekam na ciemne dni mojej córki, gdy czas staje dla niej w miejscu, światło przygasa, codzienność przytłacza, a w oczach mieszka tylko smutek.
Czekam na kolczaste słowa, które pozostawiają niewielkie rany, ale kiepsko się zabliźniają. Niosą w sobie rozczarowanie, złość, żal, ale to nie moje emocje, a we mnie zostają. Często pojawiają się z bliska, więc tym bardziej bolą.
Siedzę w tej poczekalni sama i czekam, jak śpiewała Kora, „na wiatr co rozgoni ciemne skłębione zasłony”.