Pęknięcia
Kocham ludzi. Zachwycam się nimi. Przyjmuję ich w całości bez zawahania. Są dla mnie cudem.
Oczywiście mam świadomość, że nie mogę ufać wszystkim, ale tym, którzy znajdą się wystarczającą blisko daję kredy zaufania, którego najlepszy bank na świecie mógłby pozazdrościć. I wszystko wskazuje na to, że moje kredyty są stabilne :). Latami budowałam to zaufanie. Bliskością, rozmową, przytuleniem, uważnością. Zawsze byłam. Na skinięcie. Na zawołanie. Na telefon. Na maila.
Budowałam wizerunek drugiego człowieka bez skazy. Wyobrażam sobie piękną ścianę o niezwykle delikatnym, jedwabny wręcz dotyku.
A tu nagle – pękniecie…
Rysa najpierw malutka. Ledwo co dostrzegalna. Ale filmy amerykańskie nauczyły mnie, że jak gdzieś pęka ziemia, to za chwilę runie połowa miasta! Choć zapewne znajdzie się bohater (niechże nim będzie Bruce Willis :)), który uratuje mieszkańców oraz psa i kota.
Zatem rysa na moim ideale powiększa się. Czuję się zaskoczona, ale to dopiero początek, bo pęknięć jest coraz więcej. I w końcu dopada mnie myśl (zaznaczam, że nie jest to odkrycie na miarę prochu strzelniczego :)), że każdy człowiek nosi w sobie słabości, smutki, gniew, frustracje i to one we mnie uderzają. Zazwyczaj brałam je za swoje potknięcia i towarzyszyła mi myśl, że nie jestem wystarczająca dobra, miła, pomocna. A tu proszę, takie zaskoczenie.
I teraz tylko ode mnie zależy co z tym zrobię. Czy przyjmę to z pokorą, czy oddam swój żal ze zdwojoną siłą. Zadaję sobie wtedy pytanie.
– Kim dla mnie jesteś i jak wiele oddechów nas łączy.
Serce zawsze podpowiada, że trzeba zrozumieć. Rozum zaś wcale nie jest taki wyrozumiały. A zatem może czas w końcu na refleksję, że nie muszę kochać całego świata, a tym bardziej ten świat nie musi kochać mnie.
Ale co najważniejsze, to umacnia się we mnie myśl, że nie wszystko jest winą moich potknięć, nieudolności czy też słabości. Niby takie oczywiste, ale czy jednak?