Nieuleczalna
Bardzo bym chciała, żeby to rozum zwyciężał w starciach z moim sercem. Żeby był chłodny, logiczny, skuteczny. Ale niestety – z pewnym smutkiem muszę przyznać, że to właśnie czucie niezmiennie wychodzi z tych bitew jako zwycięzca. Dawniej były to jeszcze drobne potyczki. Teraz? To już wojny na śmierć i życie – bez szans na rozejm.
Teoretycznie powinnam się cieszyć. Mam przecież w sobie pokłady empatii. Wyczuwam najdrobniejsze wahania nastroju, delikatne pęknięcia w cudzych słowach, potrafię wejść w czyjeś milczenie i rozpoznać ból, zanim ktoś go nazwie. Patrzę na świat wrażliwie. A właściwie – nadwrażliwie. A dla niektórych jestem przewrażliwiona.
Ale prawda jest taka, że u mnie wszystko jest za bardzo. Jestem zbyt duża. Mówię zbyt głośno. Śmieję się zbyt szczerze. Moje emocje wystrzeliwują w niebo albo spadają na samo dno. Nie znam półśrodków, nie potrafię być umiarkowana. Jestem przerysowana. I czuję za dużo.
Cierpię na „nieuleczalną chorobę” – na wrażliwość splecioną z odpowiedzialnością.
Chcę czy nie chcę – czuję się odpowiedzialna za wszystko wokół. Za słowa, za gesty, za nastroje, za milczenie. Za ludzi, którzy są blisko. I za tych, których ledwie mijam.
Nie wiem, czy to geny. Czy przekleństwo. Czy dar. Wiem tylko, że tak mnie nauczono.
Tego nauczyła mnie moja babcia i jej matka, i ta przed nią – kobiety, które choć nie miały prawa głosu, zawsze czuły, że muszą być odpowiedzialne. Że trzeba dźwigać – cicho, z godnością, z uśmiechem. Że troska to nie wybór, tylko dziedzictwo. Więc noszę to w sobie.
Ale dziś mam dość i chciałabym po prostu tyle nie czuć. Bagaż emocji jest tak ciężki, że ciągnę go za sobą, bo nie mam siły, by go podnieść.
Ale też wiem, że z wrażliwości powstaje moja największa siła. I gdzieś głęboko czuję, że nie chcę się z tej choroby wyleczyć. Może po prostu taka jestem. I nie chcę już z tym walczyć. Bo czasem największą odwagą jest powiedzieć sobie – czuję – i to wystarczy.