Moje małe końce świata
Właściwie wszystko da się policzyć. Lata, miesiące, tygodnie, dni, godziny, sekundy. Uderzenia serca, ilość oddechów, mrugnięcia oczu, kości w ciele czy włosy na głowie. Aplikacje liczą nam kroki i spalane kalorie oraz sprawdzają ciśnienie. Banki kontrolują wydawane pieniądze. W samochodzie obserwujemy przejechane kilometry i spalone litry benzyny czy ropy. Lista jest tak długa, że nie sposób ją wypisać.
W szufladzie mam policzalne wspomnienia – listy i kartki od przyjaciół, wyznania miłości i słowa, które kiedyś raniły, a dziś są kroniką młodzieńczych relacji. Wpisy w pamiętniku są świadkiem policzalnych wydarzeń, spotkań, wzlotów i upadków. Mogę też siebie przeliczyć na średnie ocen ze szkoły, zaliczone egzaminy na studiach czy przeczytane lektury. Nie zapominajmy o ilości kilogramów, które zaległy w moim ciele i jakoś nie spieszą się z przeprowadzką. Czy zatem moje życie jest policzalne?
Raczej nie.
Na pewno nie.
Liczbom nie dają się ująć emocje, trzepotania skrzydeł motyli w brzuchu, czułe spojrzenia, pierwsze zakochanie, rozmowy do rana z przyjaciółmi. Można policzyć orgazmy, ale towarzyszące im uniesienia, już nie.
Nie umiem też policzyć moich końców świata. Gdy czas wydawał się już umierać, gdy serce szalało z rozpaczy a panika ogarniała każdy centymetr ciała. Smutek był bezkresny a myśli nie umiały się zatrzymać. Wtedy liczyłam, ale tylko na to, by nie zwariować i by ujrzeć świt.
Moje końce świata są niepoliczalne, ale zawsze ktoś podaje mi dłoń, gdy wydaje się, że już nie mam gdzie iść.
I tak już od dawna: 588 miesięcy i 2352 (plus minus) tygodni.
Dziękuję moim, nie dającym się ująć w liczby, przyjaciołom.