Makijaż
Budzę się. Otwieram powoli oczy i dotykam każdej cząstki ciała. Sprawdzam co dziś szwankuje, co sprawia ból, co trzeba zatuszować, omasować, by móc przejść przez dzień z podniesioną głową i uśmiechem na ustach. Nakładam warstwy, choć mam ich co prawda całkiem sporo, bo tłuszcz stał się ochroną przed uderzeniami świata. Skupiam się zatem na twarzy, bo ona jest moją wizytówką, zawsze uśmiechniętej i emanującej ciepłem oraz radością kobiety w średnim wieku.
Jestem mistrzynią makijażu. Do perfekcji opanowałam maskowanie niedoskonałości. W końcu samo słowo makijaż w języku francuskim to maquiller, czyli fałszować. Zatem fałszuję rzeczywistość i nakładam podkład spokoju, pudruję uśmiech, kreską maluję zadowolenie i ruszam do życia. Smutek chowam głęboko pod nakładanymi warstwami.
Niewielu umie czytać dopracowany makijaż. Jedynie oczy mogłyby im powiedzieć, co kryje się za mineralnym pudrem i brązową paletą barw na powiekach. Ale musieliby w nie spojrzeć. Oczy są zwierciadłem duszy. Kryje się w nich każdy smutek, zadrapanie, wzburzenie, samotność.
Z rozpędu nakładam makijaż nawet dla tych, którym powinnam pokazać siebie w pełni prawdziwą. Ze zmarszczkami złości, wypiekami gniewu, smutkiem w oczach, zadrapaniami i ciemniejszą stroną duszy.
Zdarza się czasem, że zapominam zmyć makijaż, a wiadomo, że powinien mieć charakter tymczasowy, bo nie zmywany szkodzi skórze. A ja, nie bacząc na to, nakładam kolejny. Efekt jest taki, że kruszy się nałożony warstwami podkład i odsłania popękany obraz. Strasznie dużo tam rys, niesfornych pociągnięć pędzla. Uśmiechnięta ja – tylko w krzywym zwierciadle.
Po co tyle zachodu?
Za czymś trzeba się schować, gdy nieczułość rządzi światem. A wrażliwość jest uznawana za słabość.