Lista
List Ci u mnie pod dostatkiem. Nieustannie coś notuję — na karteluszkach, w notesach, zeszytach. Moje codzienne obowiązki rozpisane są na małe kawałki papieru, które czekają, aż je „odhaczę”. Ilość zadań bywa imponująca, ale ptak po ptaku, zadanie po zadaniu, powoli skreślam je z listy z ogromną satysfakcją. Może nie jestem zawsze na bieżąco, ale coś się zmienia. Karteczki robią się coraz bardziej pokreślone i kolorowe.
Na Nowy Rok jednak nie przygotowałam żadnej listy wyzwań. Korciło mnie, by wpisać tam basen, jogę, badania, czy całą masę innych działań, które od lat krążą w mojej głowie. Ale po co? Czy je spisywałam, czy nie, efekty były zawsze takie same — większości z tych rzeczy nie realizowałam.
Na przykład kupno roweru — nigdy nie znalazło się na żadnej liście, a jednak od zeszłego roku jestem szczęśliwą posiadaczką jednego z nich. Mało tego, udało mi się nawet trochę pojeździć! Co prawda nie w takim wymiarze, jak początkowo planowałam .
I wiecie co? Działania spontaniczne okazują się dla mnie lepsze niż te narzucane przez listy. Wypisane punkty potrafią zamieniać się w bagaż, który z każdym kolejnym dniem niezrealizowania staje się coraz cięższy. Im dłużej nic z nimi nie robię, tym bardziej mnie przytłaczają. Zamiast radości czuję złość. Na siebie. Na to, że znowu nie poszłam popływać, nie zaczęłam jogi, nie kupiłam karnetu na siłownię. Potem pojawia się wstyd. Siedzę więc w tym dołku, zła, zawstydzona i smutna. A lista? Wisząca na tablicy przypomina mi o tych niezrealizowanych planach. Omijam ją wzrokiem, ale ona wciąż tam jest — jak wielki, nieustający wyrzut sumienia.
Więc w tym roku nie mam żadnej listy. Żadnych oczekiwań spisanych w punkty. Nie potrzebuję karteczek, żeby pamiętać, co jest dla mnie naprawdę waż
Mam marzenia.
Proste.
By ufać swojej intuicji.
By kochać mocno i mówić o tym głośno.
By dostrzegać to, co sprawia, że czuję się szczęśliwa.
By zauważać siebie.