Krzątanina
Słowa zalegają w każdym kącie mojego domu. Potykam się o nie, krzątam między nimi i próbuję je trochę ogarnąć.
Najczęściej układam z nich zdania, które wyrzucam z siebie podczas rozmów. Albo zapisuję je tu i tam — na karteluszkach, marginesach wydarzeń, w kątach notatników. Czasem bawię się nimi i tworzę z nich wieżę, by potem wyciągnąć losowo wybrane słowo, niczym klocek w jendze, licząc na to, że misternej konstrukcji szlag nie trafi. Te niewygodne upycham po szafach i szufladach, wkładam między kartki, by nie patrzyły mi w oczy.
W domowej apteczce mam słowa na zadrapania. Przyklejam je z delikatnością, by łagodziły te drobne pęknięcia duszy. Gorzej, gdy pojawia się duża rana — wtedy potrzebne są całe bandaże zdań, by zatamować to, co wypływa z serca.
Jest też miejsce, w którym chowam słowa wielkiego kalibru — te, których używam tylko przy wyjątkowych okazjach, niczym mój tato, który ślubny garnitur zakładał jedynie na chrzciny, wesela i pogrzeby.
Ale mam też ciemny kąt, niczym loch zapomnienia. Tam, jeśli tylko uda mi się je złapać, chowam wszystkie trudne, bolesne i raniące słowa. Nikt ich tam nie pilnuje, więc czasem się wymykają i plądrują wtedy wszystko we mnie i dookoła mnie. Są pełne jadu i złości, ale też bardzo samotne.
Dużo ci u mnie słów szukających schronienia. Są zbyt wrażliwe na ten pędzący i bezrefleksyjny świat. I te lubię najbardziej, bo mogę im dać bezpieczne miejsce, jakim są bajki. Tam czują się potrzebne.
I wtedy, od słowa do słowa, powstaje historia, która ma otulać jak koc w zimny wieczór. Powstaje bajka stworzona ze słów, które potrzebowały tylko jednego, by je ktoś wysłuchał.