Koleżanka
Nie zaprzyjaźnimy się. Jest drażniąca. Spada jak grom z jasnego nieba, zakłóca spokój, przeszkadza mi i działa wbrew moim oczekiwaniom. Pani Irytacja.
Niby przypomina alarm, który ostrzega, że coś się dzieje – ale nie robi tego zbyt subtelnie. Raczej wali prosto z mostu, przywala prawym sierpowym i… wybucham.
Bywa też jak kamyk w bucie – najpierw lekko przeszkadza, potem coraz bardziej uwiera, aż w końcu rani. Tak bardzo, że nie mogę zrobić kolejnego kroku.
Próbuję z nią negocjować, uprzejmie poprosić, by dała mi spokój – ale ona nic sobie z tego nie robi. Odwiedza mnie coraz częściej. Tak często, że zamienia się w złość, zanim jeszcze zdąży przekroczyć próg mojej głowy.
Ale wiem, że chce mi coś pokazać. Gdzie kończy się moja cierpliwość. Że sama przekraczam własne granice.
Nie lubię jej. Bo po niej zostaje we mnie poczucie winy i wstyd, które nie cichną – rosną. Aż pojawia się frustracja i bezsilność.
Złość i irytacja narastają w ciszy, by w końcu eksplodować spektakularnie. Tyle że nikt nie klaszcze. Nikt się nie zachwyca. Bo nie ma powodu do dumy.
I najgorsze – jestem w tym spektaklu jak samotna wyspa. Bez szalupy ratunkowej. Otoczona oceanem samotności.
Ale może nie muszę jej lubić, żeby ją zauważyć. Może nie muszę z nią walczyć, tylko posłuchać, co przynosi. Może Pani Irytacja to nie wróg, tylko posłaniec, który mówi: „już za dużo, już czas się zatrzymać”.