Ta strona używa cookies Google Analytics.
Czytaj więcej na policies.google.com

Czyli blog o tym, że kręgosłupowi moralnemu może czasem wypaść dysk.

Lista wpisów

Czy ja lubię święta?

Nieustająco, od wielu lat, zadaję sobie pytanie, czy lubię święta. I nie udzieliłam sobie jeszcze żadnej odpowiedzi.

Będąc dzieckiem wyczekiwałam tego magicznego okresu, jak kania dżdżu. Najpierw Tato przynosił choinkę z piwnicy i wielkie metalowe puszki z bańkami. Choć była sztuczna, dla mnie jako dziecka, nie miało to znaczenia, bo mieniła się zielonością i przynosiła nadzieję na prezenty 😊. Jak już stała na środku pokoju, Tato, pieczołowicie rozmieszczał na niej lampki (miał je rozrysowane na schemacie!). Część z nich wykonał sam i do dziś mam je schowane jako drogocenny skarb – gwiazdki, w których zatopione były kolorowe światełka. A potem było bombkowe szaleństwo – kolorowe, szklane, mieniące się złotem i srebrem. Zawieszałyśmy je wspólnie z Mamą. Z biegiem lat nasza kolekcja baniek powiększała się. Mama uwielbiała dokupywać różne cudeńka, a na szafach i półkach pojawiały się coraz to piekniejsze ozdoby świąteczne.

Przygotowaniom towarzyszył śnieg za oknem, który dziś jest tylko wspomnieniem. Białe święta były standardem a zmrożony śnieg skrzypiący pod butami normalnością. Mniej cieszył karpik, który na kilka dni znajdował swój dom w naszej wannie. Z reguły nadawałam mu imię i zaprzyjaźniałam się, ale w wigilię brutalnie pozbawiano go życia i trafiał na nasz wigilijny stół.

Aniołek przychodził niespodziewanie. Zawsze byłam wtedy w innym pokoju i słyszałam tylko ciche dzwoneczki. Był to cudowny rytuał, który podnosił poziom adrenaliny i powodował wypieki na twarzy! Gdy w końcu udało się nam wejść do pokoju, pod choinką poukładane były prezenty. Kolorowe papiery lśniły w blasku lampek choinkowych. Niestety na rozpakowanie prezentów trzeba było poczekać do zjedzenia wieczerzy. Był to czas męki i ukradkowego zerkania na paczuszki. Ale w końcu następował ten moment i rzucaliśmy się rozdawania prezentów, które może i nie zawsze były spełnieniem moich oczekiwań, ale z reguły otrzymywałam coś, co wywoływało uśmiech na mojej twarzy. Czułam magię świąt!

I tak mijał rok za rokiem, aż przestałam być dzieckiem, potem nastolatką i w końcu stałam się mamą, które zaczęła organizować święta. I wtedy chyba moja miłość do świąt nieco przybladła. Zielone drzewko już nie ma takiego koloru jak kiedyś, a na dodatek od kilku lat pada pytanie „czy nie wiem, gdzie jest choinka”, bo moja małżowinka, z jakaś niezwykłą umiejętnością, chowa ją w miejscu tajemnym. Przez lata podobnie było ze światełkami, ale od jakiegoś czasu leżą bezpiecznie na szafie w naszej sypialni. Czas przygotowań już nie jest magiczny, bardziej przypomina igrzyska śmierci, choć na szczęście nikt jeszcze nie zginął przy pieczeniu ciasta, czy krojeniu świątecznych sałatek. I tu właśnie szlak trafia magię świąt.

Jeszcze, gdy dzieciaki były małe, to świąteczny nastrój pojawiał się przed kolacją wigilijną a fochy i złości zostawały w koszu na śmieci, ale im dziewczyny są starsze, tym trudniej jest je tam upchnąć, te fochy i złości. Wychodzą i panoszą się po domu.

Ale gdy dzielimy się opłatkiem, ogarnia mnie czułość. Bo widzę tych, których kocham. Każda święta z nimi są najlepszym dowodem na istnienie miłości. Rodzina, która gromadzi się przy choince, w cokolwiek byśmy wierzyli, daje wielką nadzieję. Na życie.

A najlepszym prezentem jesteśmy my sami. Póki jesteśmy razem. Choć niektórzy odchodzą, to pamięć o nich pozostaje w sercu i ciągle są częścią wigilijnego stołu.

I choć nie wiem czy lubię święta, to chyba to nie ma większego znaczenia, bo serce i tak wie swoje.